Tagi
Étienne-Jean Georget, creative writing, edyp, gericault, James Bond, javier bardem, jean-etienne esquirol, kino, kompleks edypa, konstanty stanisławski, metoda działań fizycznych, mity greckie, monomania, pierre grimal, popkultura, praca nad rolą, psychoanaliza, teatr, theodore gericault
W literaturze, filmie i teatrze nie istnieje uniwersalny zbiór zasad dotyczących tworzenia postaci. Można co prawda odnaleźć sporą ilość praktycznych porad, jednak z reguły mają one to do siebie, że ich wiernopoddańcze kopiowanie daje zaskakująco słaby efekt. I przeciwnie, bohaterowie powoływani do życia przy pomocy spontanicznych, choćby i nieintuicyjnych rozwiązań, potrafią na długo zapaść w pamięć. Tym niemniej, da się zaobserwować powtarzalność określonych prawideł: główni protagoniści bywają często uderzająco nijacy, a to dlatego, by odbiorca potrafił się z nimi utożsamić. Postaci poboczne odmalowane są grubszymi nićmi i to również ma swoje uzasadnienie – to nie na ich życiu wewnętrznym koncentruje się akcja; zresztą oglądamy je niejako oczyma bohatera. My sami, jako główni aktorzy swoich autonomicznych przedstawień, nie posiadamy nigdy wejrzenia w głowy otaczających nas ludzi i przez to przypisujemy im pochopnie uproszczone motywy działania. Są w końcu postaci epizodyczne, służebne względem narracji. Im, by zostały zapamiętane, nadaje się jakąś jedną, wyróżniającą je cechę.
O ile więc przy głównym bohaterze autor lub aktor dysponuje całą gamą środków, z których pomocą pracuje nad swoją kreacją, o tyle w pozostałych przypadkach zmuszony jest chwycić się jakiegoś bardziej ujednoliconego sposobu. Nie oznacza to bynajmniej, by rezygnować z zaskakujących kontrastów, przemian wewnętrznych i ewolucji postaci. Zwyczajnie, o ile nie mamy do czynienia z wielotomową powieścią lub kilkugodzinnym spektaklem eksperymentalnym, istnieje dość określony przedział miejsca i czasu, w jakim zmuszeni jesteśmy zobrazować wszystko, co tyczy się tworzonej przez nas osoby. Czasem sprawdza się umowa i gest, niczym we włoskiej comedii dell’arte. Kiedy indziej sięga się po charakterystyczny nawyk i mistrzem tej metody był w swojej pracy reżyserskiej Konstanty Stanisławski. Słynna jest w opowieściach szkoły Stanisławskiego anegdotka o postaci profesora, która została skonstruowana w ten sposób, że poczciwy akademik zwlekał z odpowiedzią na zadawane mu pytania przez wykonywanie różnych drobnych czynności. Takie ogrywanie przestrzeni to świetnie znana w teatrze metoda działań fizycznych. Oczywiście dobranie odpowiednich środków zależy każdorazowo od indywidualnego przypadku, a także od konwencji i stylistyki, jakie decydujemy się przyjąć. Co jednak, gdy wszystkie te zabiegi nie wystarczają?
W takim wypadku autor odwołuje się do psychologii. I najczęściej robi to w sposób zastraszająco dyletancki, bazując na stereotypach i popularnych opiniach, nijak mających się do głębszego zrozumienia tej nauki. Efekty podobnego działania mogą być różne: nikt nie oczekuje, by antagonista głównego bohatera lub postać drugoplanowa obdarzeni byli pełnowymiarową osobowością, ale sztuczność w ich postępowaniu da się wyczuć od razu. A dziś popkultura często sięga po wzorce najgorsze dla niej z możliwych, do początków psychoanalizy z jej ojcami-założycielami, Freudem i Jungiem. Nikt nie czytał, wszyscy wiedzą. Poręczny zestaw kompleksów biorących swoje nazwy od każdego z greckich imion, jakie da się odnaleźć w Słowniku mitologii Grimala, albo w opracowaniu Parandowskiego. Na czoło peletonu wysuwa się Edyp – literaci próbujący ogrywać jego rzekomy kompleks są równie ślepi, co tebański król po wyłupieniu sobie oczu. Różnica jest taka, że Freud nie jest Antygoną, i prowadzi swoich podopiecznych na manowce. Zwłaszcza, jeśli ich znajomość zagadnień, do których się odwołują, wzięta jest z drugiej ręki – z kursów creative writing, z Internetu, z uniwersyteckich wykładów na temat psychologii. Rezultaty widać jak na dłoni. O teatrze, z racji zawodu, pisać nie będę. Ale równie można to zaobserwować w przypadku popkulturowych ikon kina. Kiedyś przeciwnicy Jamesa Bonda byli po prostu źli. Chcieli przejąć władzę nad światem lub doprowadzić od jego anihilacji, pragnęli osiągnąć na drodze nieprawości wpływy albo majątek. Było to okropnie naiwne, ale działało. Szwarccharakter zasługiwał na karę za swe zbrodnie; ale dlaczego do zbrodni się uciekał, tego się już nie tłumaczyło. Oczywiście wymagający odbiorca zaczął podnosić słuszny bunt: domagał się motywów, albo nieśmiało zapytywał o racje, jakie można przypisać arcyłotrom. Te figury, przez swą demoniczną żywotność, potrafiły zresztą rozpalać wyobraźnię i pociągać. Od Fantomasa z francuskich powieści początku minionego wieku, aż po Jokera z uniwersum Batmana. Powróćmy jednak do agenta 007.
Najnowszy film o jego przygodach, Skyfall, wzbudził mieszane uczucia. Początek świetnie budował napięcie, lecz w miarę rozwoju wypadków sprawy zmieniły się na tyle diametralnie, że fani uznali obraz za z gruntu „niebondowski”. W Internecie zaroiło się od komentarzy stwierdzających, że Skyfall to do połowy historia słynnego szpiega w służbie Jej Królewskiej Mości, a od połowy pastisz Kevina samego w domu. Zwróćmy jednak uwagę na przeciwnika Bonda, zbuntowanego agenta MI6, w którego wcielił się świetny skądinąd aktor, Javier Bardem. Rys osobowy tego upadłego anioła w całości złożony jest z psychoanalitycznych klisz: jego frustracje rodzą się z nieprzepracowanej krzywdy z przeszłości, kiedy nie otrzymał od swoich przełożonych odpowiedniego wsparcia. Teraz pragnie zemsty i jego motywy skoncentrowane są na obsesyjnym uczuciu do swojej urzędowej „matki”, którą jednocześnie kocha i nienawidzi. Problem leży w tym, że podobna konstrukcja okazuje się zawodna – pobudki, które pchnęły antagonistę do zła nie tylko wydają się nieprzekonujące, ale wręcz skłaniają widownię od reakcji takich jak śmiech, czy politowanie.
W tworzeniu postaci artyści sięgają więc do teorii, które nie znajdują pokrycia we współczesnej nauce. O ile jednak sztuka może katalizować i odzwierciedlać postęp intelektualny epoki, nie posiada – zwłaszcza dzisiaj – dostatecznej złożoności, by móc w równej proporcji go odtwarzać i za nim nadążać. Nie jest to zresztą jej rolą. Próbując zobrazować najnowsze koncepcje psychologiczne z użyciem książkowego bohatera, otrzymalibyśmy najpewniej dzieło tyleż niestrawne, co bezcelowe. Skoro jednak wzorca musimy odszukać gdzie indziej, być może warto sięgnąć jeszcze głębiej w historię – do efektownych, choć zupełnie nieadekwatnych teorii, jakie na temat afektów i chorób psychicznych wysunęły minione stulecia. Szczególnie ciekawy wątek podsunęła mi historia sztuki francuskiej, dokładniej zaś malarstwo Théodore’a Géricault. Wielki romantyczny geniusz, którego legenda wzmocniona została przedwczesną śmiercią w wieku trzydziestu dwóch lat, wykonał w swojej karierze serię dziesięciu niezwykłych portretów, z których do dzisiejszych czasów zachowało się jedynie pięć. By jednak móc się im przyjrzeć i połączyć je z naszymi rozważaniami, należałoby się cofnąć do źródła ich inspiracji.
Oświecenie źle obchodziło się z chorymi psychicznie. Z jednej strony wciąż jeszcze powszechne było przekonanie, że osoby takie są opętane przez diabła i nawet, jeśli sekularyzacja stopniowo uchylała ten pogląd, to pozostawały one społecznymi wyrzutkami, przedmiotem drwin i upokorzeń. Z drugiej strony w uporządkowanej i intelektualnej z ducha epoce nie było przestrzeni dla szaleństwa i wątków irracjonalnych. Koszmarne warunki i sposób traktowania „pacjentów” były znakiem rozpoznawczym domów dla obłąkanych, miejsca te zresztą znalazły się dość szybko w stałym repertuarze europejskich podróży literatów i filozofów (ciekawy przyczynek do historii turystyki), na równi z więzieniami galerników. W tym samym jednak czasie zaczęły pojawiać się niezliczone, bardziej i mniej przekonujące, naukowe próby wskazania źródeł i sposobów leczenia szaleństwa. Jedną z nich zaproponował Jean-Étienne Esquirol. Ten psychiatra nie ograniczał się jedynie do teorii – prowadził prywatny zakład w Charenton-le-Pont, malowniczym mieście nad Sekwaną. To, czym wsławił się jednak najbardziej, to działalność na rzecz humanitarnego traktowania psychicznie chorych. W roku 1818 wysłał w tej sprawie pierwszy list do ministerstwa, by w dwadzieścia lat później osiągnąć upragniony sukces i prawnie zabezpieczyć los osób z zaburzeniami mentalnymi. Jednym z pobocznych wątków w pracy Esquirola była teoria monomanii głosząca, że niektórzy ludzie uważani za niespełna rozumu funkcjonują zupełnie normalnie, mają jednak jedno, silne uzależnienie determinujące ich zachowanie, z którego da się ich wyleczyć. Tą koncepcję przejął od niego lekarz Étienne-Jean Georget i następnie, dla jej spopularyzowania, zamówił na początku lat 20. XIX wieku serię obrazów mających ją zilustrować. Ich wykonawcą został nasz bohater – Théodore Géricault.
Pięć dzieł zachowanych do naszych czasów przedstawia: monomana porywania dzieci, monomana kradzieży, monomanię zazdrości, monomanię hazardu i monomana dowodzenia wojskowego. Te obrazy, mające ilustrować określone „choroby duszy”, stały się jednym z najbardziej przejmujących dzieł romantyzmu francuskiego i najniezwyklejszych portretów psychologicznych w całej historii sztuki. Siła ich oddziaływania na wyobraźnię współczesnych, jak i następnych pokoleń była niewyobrażalna; nawet, jeśli teoria, którą obrazowały, z czasem okazała się błędna. Tu jednak możemy wrócić do interesującego nas tematu i zapytać o to, czy pomysł Esquiroli dałoby się wykorzystać przy wypełnianiu stronic powieści niezwykłymi bohaterami drugiego planu, albo przy budowaniu epizodycznie pojawiającej się postaci w teatrze? Ostatnio podczas próby do spektaklu byłem świadkiem niezwykłego zjawiska: poprosiłem jednego z aktorów, który dostał dość niewielką rolę o to, by na scenie spróbował wcielić się w ogarniętego manią porządku pedanta. Po kilku podejściach i formalnych eksperymentach, radykalizując tę sugestię coraz bardziej, aktor (co było w pełni jego zasługą) zagrał swoją rolę tak mistrzowsko, że skupił na sobie uwagę wszystkich, obecnych na próbie ludzi i wywołał salwę niepowstrzymanego śmiechu. A zrobił to nie inaczej, niż poddając się monomanii.
Sztuka minionego stulecia doszła do zaskakujących rezultatów, eksplorując terytoria podświadomości i próbując coraz głębiej wniknąć w psychikę człowieka. Były momenty, gdy to artyści wyprzedzali w tym względzie naukowców i, przynajmniej do czasu badań koncentrujących się bezpośrednio na aktywności mózgu, stanowili inspiracje dla tworzonych przez psychologię teorii. Gdy jednak sztuka ma wymiar typowo użytkowy, gdy chcemy osiągnąć określony efekt – krok wstecz i sięgnięcie po wyświechtane schematy przeszłości mogą przynieść niebywałe wyniki. Co bowiem w klasycznej powieści wciąga bez reszty czytelnika, jeśli te niezwykle barwne światy: hazardzistów, inkwizytorów, zazdrosnych kochanek, przemytników-zawadiaków, porywaczy dzieci, uwodzicieli, oddanych swojej pasji bibliofilów, owładniętych amokiem zabójców i zblazowanych hrabiów?