Tagi
auschwitz, Beniamin Bukowski, ekstremizm, emigracja, emigracja zarobkowa, humanitaryzm, humanizm, islam, Janina Ochojska, kościół katolicki, ksenofobia, migracja, odpowiedzialność, papież Franciszek, pomoc, Syria, terroryzm, uchodźcy, unia europejska, wspólnota, zszafy.wordpress.com
Wstyd mi.
Wstyd mi za starą Europę, która nie potrafi pięknie umrzeć.
Wstyd mi za Europejczyków, którzy nie potrafią pięknie żyć.
Wstyd mi za Polaków, którzy nie potrafią zapracować na szacunek dla polskości.
Wstyd mi za chrześcijan, którzy nie potrafią, wierząc, kochać.
Wstyd mi za ateistów, którzy nie potrafią kochać zwyczajnie.
Wstyd mi za tych, którzy nie potrafią współczuć i za tych, którzy nienawidzą.
Wstyd mi za tych, którym brakuje odwagi i w których strach przesłania człowieczeństwo.
Wstyd mi za biernych. Wstyd mi za samego siebie.
Kiedy u progu naszych drzwi umiera człowiek, bierność jest zbrodnią. A nienawiść wobec tego człowieka – bestialskim zezwierzęceniem. A kiedy bestialskie zezwierzęcenie ogarnia cały kontynent, jest to przerażające. Ze wszystkich określeń, którymi opatrywać zwykło się w ostatnich miesiącach ludzi uciekających z ogarniętych wojną terenów najbardziej wstrząsnęły mną nie wyzwiska, nie epitety związane z ich religią, stanem higieny czy pochodzeniem. Więcej o pustce ziejącej z naszych głów mówi zwięzły zaimek: „to”. „Jak to zatrzymać?”. „To się nam będzie mnożyło”. „Trzeba to deportować”. Bezosobowa nienawiść, która pozwala sprowadzić drugiego człowieka do rangi przedmiotu. Prosta językowa sztuczka. Sztuczka bardzo stara. Kiedyś już w Europie wsadzano „to” do krematoryjnych pieców. I dzisiaj wielu Polaków uważa za zabawne perspektywę powtórki z historii (właściwie „polaków” powinienem pisać w tym kontekście z małej litery).
Chciałbym, żeby pomimo narastającej w nas wszystkich dezorientacji i poczuciu bezsilności wydarzył się cud. Cudem nazywam działanie, które graniczy z niemożliwością. Działanie mogące być tylko dziełem naszych rąk. Konflikt Zachodu ze Wschodem sięga zarania cywilizacji. Bezradny był wobec niego Herodot, ojciec zachodniej historii, twierdząc tylko, że wszystko być może zaczęło się od wzajemnego uprowadzenia sobie kobiet, co – jest przecież pewną specyficzną formą migracji. Jeżeli dzisiaj zdobylibyśmy się na przezwyciężenie tysiącletnich animozji, jeżeli zdołalibyśmy udzielić pomocy z otwartymi ramionami, jeżeli zdołalibyśmy mądrze wprowadzić uchodźców w nasze społeczeństwo – jeżeli zdołalibyśmy stworzyć jedną wspólnotę, która, przezwyciężając wzajemną nieufność i różnice, przeciwstawiłaby się okrucieństwu i fanatyzmowi – byłoby to cudem, o którym piszę.
Fakt, który zdają się przeoczać zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy udzielenia pomocy imigrantom: odpowiedzialna pomoc nie oznacza bezmyślnego przyjęcia wszystkich, którzy pojawią się w Europie i pozostawienia ich samym sobie; nie oznacza też udzielenia wsparcia socjalnego i finansowego bez nadzoru i bez stawiania wymagań. Uderza przede wszystkim brak odpowiedniej koordynacji ze strony europejskich rządów – marazm, dezorientacja, niemożność szybkiego wypracowania wspólnego stanowiska i, przede wszystkim, szybkiego wdrożenia regulacji prawnych pozwalających na podjęcie dalszych działań. Nie stoimy przed problemem teoretycznym, na temat którego możemy prowadzi kawiarniane debaty. Stoimy wobec wydarzeń, które dotykają także i nas. Będą nabierały tempa niezależnie od tego, czy przystaniemy na ich istnienie, czy nie. Do nas należy jedynie to, by jak najszybciej na nie zareagować. Czy tak trudno zadbać jest o stworzenie obozów przejściowych, gdzie stworzy się w pełni humanitarne warunki do opieki nad migrantami i w których będzie można zarejestrować ich i skierować do odpowiednich miejsc docelowych? Czy trudno jest zadbać o, by miesiącami nie koczowali zostawieni samym sobie na skwerach, w parkach i na dworcach? Czy nie można w trybie natychmiastowym udzielić schronienia tym, którzy w drodze oficjalnej procedury wystąpili o azyl? Czy w końcu nie można stworzyć w porozumieniu z lokalnymi władzami zabezpieczonych placówek we wschodniej Azji i północnej Afryce pod międzynarodową kuratelą, gdzie przyjmowano by i poddawano wstępnej rewizji uchodźców? Stamtąd mogliby być – w przypadku migracji ekonomicznej lub podejrzeń o terroryzm – odsyłani, zaś w przypadku, w którym rzeczywiście uciekaliby przed wojną – transportowani z użyciem europejskiej floty na Stary Kontynent. Pozwoliłoby to, wraz z zacieśnieniem kontroli nad basenem Morza Śródziemnego, na zniszczenie statków służących do nielegalnego transportu migrantów i ukrócenie procederu, w wyniku którego tysiące ludzi tonie w przeciążonych, niezdatnych do żeglugi jednostkach. Zaś do Europy trafialiby ludzie, których tożsamość została chociaż wstępnie zweryfikowana – i których można by przyjąć na ląd w przystosowanym do tego miejscu. Oczywiście pytanie brzmi: co dalej?
Głupstwem jest przyzwolenie na to, by imigranci zostali zamknięci w gettach i niedopuszczeni do procesu społecznej asymilacji; głupstwem jest również dopuszczenie do tego, by sami takie getta stworzyli i, osiedlając się, separowali od lokalnych społeczności i nie podporządkowywali prawom gospodarzy. Pluralizm, poszanowanie i dialog są możliwe choćby i w czasach narastającego szaleństwa; były możliwe i w czasach znacznie większego okrucieństwa i antagonizmów niż te, których do tej pory byliśmy świadkami. Jeśli odnieść się do rozwiązania, jakie zaproponował na gruncie społeczności Kościoła Katolickiego papież Franciszek – przyjęcie rodziny uchodźców przez każdą z parafii jest jedynie pierwszym z kroków. Chrześcijańskiej czy nie, trzeba następnie zapewnić jej miejsce w życiu wspólnoty, w którą została przyjęta – znaleźć w obrębie parafii zajęcia i obowiązki, pomóc odnaleźć się w nowym środowisku. I również wspólnotę oswajać z przybyszami, obnażać z odium obcości, przypominając o etymologii słowa katholikos. Mechanizmy psychologiczne stojące za wieloma zjawiskami, z jakimi musimy mierzyć się dzisiaj są niezmiernie proste. Zarówno ucieczka, jak i agresja – są odpowiedziami na strach. A strach bierze się z bezsilności lub z niewiedzy. Jeżeli szukający ratunku są na skraju wyczerpania, jeżeli nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości, jeżeli szukając drogi do lepszego jutra trafiają na zasieki z drutów kolczastych – często reagują agresją. Choćby i dlatego ważna jest przemyślna, skoordynowana pomoc, rozmowa, wysłuchanie ich głosu. Agresja biorąca się z niewiedzy przetacza się też przez Europę. Nienawistnicy najczęściej nie mają pojęcia o tym, o czym mówią: Arab, Turek i muzułmanin to dla nich jedno i to samo; wprzęgnięci są w sieć najbardziej absurdalnych teorii spiskowych. Nie odróżniają ofiar – uciekających cywilów – od ich katów. W ten prosty sposób agresja narasta z obu stron.
A teraz zabawmy się w matematykę. W Polsce istnieje przeszło dziesięć tysięcy parafii oraz blisko dwa i pół tysiąca gmin. Gdyby każda parafia i każda gmina wzięła na siebie obowiązek zaopiekowania się czteroosobową rodziną, dałoby to magiczną liczbę pięćdziesięciu tysięcy ludzi, którzy znaleźliby schronienie na terenie naszego kraju. Pięćdziesiąt tysięcy jako liczba zawieszona w próżni; pięćdziesiąt tysięcy jako zwarta masa szturmująca granicę, pięćdziesiąt tysięcy jako tłum stłoczony w obozie dla uchodźców – zgoda, taki obraz może przerażać. Ale czy cztery osoby przypadające na miasto lub wioskę; cztery osoby włączające się w obszar parafii – są widokiem równie przerażającym? W 2011 roku, a więc jeszcze przed konfliktem rosyjsko-ukraińskim, w Polsce mieszkało według spisu powszechnego tyle właśnie Ukraińców. I trzykrotnie więcej Niemców. Czy są to rzeczywiście mniejszości, które zalewają nasz kraj, które destabilizują gospodarkę i przez które ciężko usłyszeć na ulicach ojczysty język? Dodać można argumenty natury ekonomicznej. Na opiekę nad każdym z emigrantów przeznaczone są specjalne fundusze z Unii Europejskiej. Ciężko zresztą wychodzić z założenia, że emigranci mieliby pozostawać w Polsce bezczynni (wszak brak zajęcia jest jednym z głównych czynników, jakie skłaniają ludzi do łamania prawa). Nic nie stoi na przeszkodzie, by i uchodźcy żyjący na terenie Polski byli użyteczni dla swojej nowej ojczyzny – kształcili się i podejmowali pracę.
Z argumentami deklaratywnych ludobójców, wysyłających imigrantów do Auschwitz, nie warto dyskutować. Można tylko mieć nadzieję, że są jedynie idiotami bez wyobraźni, a nie zbrodniarzami. Ale są i inne, mniej radykalne głupstwa, którymi podpierają się w swojej agresji przeciwnicy udzielania pomocy uchodźcom. „No to bierz ich do siebie!” – brzmi pierwsze z nich. Można odpowiedzieć, że wsparcie należy organizować na wyższym poziomie logistycznym, z odpowiednim zapleczem, za pomocą działań organów państwowych i instytucji. Ale można też, z pełnią odwagi, odpowiedzieć: „Dlaczego nie”. „Ale niech pomagają ci, którzy zdestabilizowali Bliski Wschód. Nam nic do tego” – brzmi drugie z głupstw. To drugie z głupstw jest w gruncie rzeczy bardzo ohydnym, Piłatowym gestem. Nigdy nie byłem zwolennikiem szafowania w argumentacji odpowiedzialnością zbiorową i frywolnego operowania zaimkami „my”, „wy”, „oni” w odniesieniu do państw i grup etnicznych, ale jeśli komuś to odpowiada – to niech łaskawie przypomni mi, czy polskie wojska nie angażują się aby w większość operacji organizowanych na Bliskim Wschodzie przez Stany Zjednoczone Ameryki? To zresztą dowodzi jedynie, jak obosieczna może być taka argumentacja, która z gruntu jest idiotyczna. Historia może pomóc nam rozumieć pewne procesy, ale nie przesądza o winie, odpowiedzialności i powinności każdego z nas dzisiaj. Zgodzę się z każdym, kto twierdzi, że wmawianie Polakom poczucia winy za dziewiętnastowieczny kolonializm jest kuriozalnym nadużyciem – ale czy któryś z moich antenatów musiał tłumić powstania w Algierze, żebym teraz, przez poczucie winy, ratował ludzi, których wiesza się i którym ucina głowy? Czy w końcu to, że ktoś inny nie chce pomóc, upoważnia mnie do tego, bym był równie nieczuły i bezwzględny?
Rzecz jasna trzeba pozostawać realistą. Czy zadanie, które stoi przed nami jest łatwe? Nie. Życie, w przeciwieństwie do pytań egzaminacyjnych, do jakich przyzwyczaił nas system edukacji, nie składa się z wyzwań, w których istnieje jasny podział na dobre i złe odpowiedzi. Nie istnieje prosta ścieżka w stawieniu czoła problemowi migracji. Ani jedna właściwa odpowiedź na to, jak z tym problemem należy się mierzyć. Być może nie jest to też problem, który w ogóle Europa będzie w stanie rozwiązać – całkiem możliwe, że to, co dzisiaj nazywamy Europą zniknie, problem zaś pozostanie. Ale naszym zadaniem jest ustosunkować się do zjawisk zachodzących na naszych oczach i podjęcie odpowiednich działań. Nie łudzę się co do czarnych stron migracji: lękam się obydwu stron konfliktu, w którym islamski ekstremizm z jednej, a narodowy radykalizm z drugiej będą prowadziły do coraz to silniejszej eskalacji przemocy. Wśród uchodźców znajdą się z pewnością i terroryści, i gwałciciele, i pospolici złodzieje. Wobec nieuniknionej destabilizacji z pewnością będzie się nam żyło ciężej. Ale czy to rzeczywiście zbyt wielka cena za przeciwstawienie się złu, jakim jest islamski ekstremizm i wyciągnięcie pomocnej dłoni do tych, którzy przed nim uciekają? Jak pomagać? O tym pisało już wiele osób bardziej kompetentnych ode mnie. Już próba zrozumienia sytuacji tych, którzy uciekają, jak słusznie zauważyła Janina Ochojska, jest niezmiernie ważna. Pozwala nam dostrzec w nich drugiego człowieka. Jeśli nie mamy dość siły, by podjąć aktywne działania na rzecz uchodźców, ciąż pozostaje nam wiele opcji : można przekazywać fundusze na organizacje charytatywne, wywierać nacisk na prawodawców i te organizacje, które pomagać mogą, przeciwstawiać się nienawiści i radykalizmowi. Można też odnaleźć w sobie rzecz jasna i ten heroizm, który skłoni nas do aktywnego działania.
W czasie zagrożenia, co zrozumiałe, najłatwiej bronić się, tworząc wspólnotę. Problem zaczyna się wraz z jej wyznaczeniem. Budowanie własnej tożsamości w opozycji do innych jest, jak wiadomo, działaniem najłatwiejszym. Na tej właśnie potrzebie żerują głosiciele haseł narodowościowych. Państwa narodowe jako odpowiedź na kryzys migracyjny są wizją kuszącą z tego właśnie względu, że dają złudne poczucie bezpieczeństwa. Problem polega jednak na tym, że proste przeciwstawienie na „nas” i na „nich” nijak się ma do złożonych czasów, w których przyszło nam żyć. To, że nie rozumiemy pewnych złożonych procesów społecznych nie oznacza, że powinniśmy upraszczać i naginać świat do swojej wizji. Nie chodzi tylko o to, że romanse z nacjonalizmem prędzej czy później kończyły się w naszej historii hekatombami – nawet, gdyby z godną pożałowania naiwnością głosić możliwość powrotu do wygody małych ojczyzn przy jednoczesnym poszanowaniu dobra innych wspólnot – w dzisiejszych czasach zwyczajnie nie jest to już możliwe.
Możliwe jest za do zredefiniowanie wspólnoty, do której chcemy należeć. Istnieje cały pięknych, gotowych narracji, które możemy w Europie przyjąć z oczywistą korzyścią dla powszechnego dobra: przepełnionych miłością bliźniego i rygorystycznych moralnie chrześcijan, przedstawicieli otwartego społeczeństwa liberalnego broniącego wolności jako nadrzędnego dobra, zaangażowanych ideologicznie społeczników. Lub, sięgając jeszcze wyżej ponad którąkolwiek z tych łatek i sięgając do języka bardzo patetycznego, możemy ogłosić się członkami tej wspólnoty, która staje po stronie człowieczeństwa naprzeciw okrucieństwu, zdziczeniu i ślepej nienawiści.
P.S. Tekstu celowo nie opatrzyłem zdjęciami, wierząc, że lepiej będzie w fali emocji odwołać się przede wszystkim do merytorycznych argumentów.